Moja przygoda z bieganiem zaczęła się w lipcu 2009 roku. Pewnego dnia postanowiłam że będę biegać, właściwie zrobiłam to z… przekory:) Nigdy nie lubiłam i nie umiałam biegać. Pamiętam lekcje w-fu w szkole: pan wuefista zabierał nas czasem na stadion i kazał biec po kilka kółek mierząc czas – szczerze tego nienawidziłam: paliło mnie w klatce piersiowej i w przełyku, nogi były jakby „omdlałe” i generalnie czułam się tak jakbym miała za chwilę zemdleć. Albo te poranne przebieżki: wychodziłam sobie rano do szkoły, idę, patrzę a autobus właśnie podjeżdża no i… w nogi. Zwykle dobiegałam do autobusu (ok. 200 metrów) resztkami sił, niemal konając. Skończyła się szkoła, skończyło się moje bieganie. I tak żyłam sobie ponad 30 lat w przekonaniu że do biegania to ja się absolutnie nie nadaję.
Aż nadszedł lipiec 2009, zaczęłam szukać czegoś…, sama dokładnie nie wiedziałam czego…, czegoś więcej niż praca i dziecko, czegoś co będę mogła robić dlatego że chcę a nie dlatego że muszę. I postanowiłam grać na fortepianie i biegać. Fortepian, bo miałam takie niespełnione marzenie z dzieciństwa a bieganie dlatego że pomyślałam, że jeżeli nauczę się biegać to udowodnię sobie że nie ma na tym świecie rzeczy niemożliwych.
Zaczęłam od teorii, czytałam w internecie co się da na temat: jak zacząć biegać? Zdecydowałam że skorzystam z jakiegoś gotowego planu (skoro ktoś już zadał sobie tyle trudu i coś takiego przygotował;:)). Chciałam biec ciągle przez 30 minut. To był szczyt moich marzeń!
Mój wybór padł na 6-tygodniowy plan PUMY. Znalazłam go na stronie:www.bieganie.pl. Jego autorzy obiecywali że będę w stanie biec przez 30 minut po 6 tygodniach. To było dokładnie to o co mi chodziło. Plan jest bardzo prosty, zakłada 4 dni treningowe tygodniowo i opiera się na marszobiegach. Wygląda tak:
Źródło: www bieganie.pl
Krótkie wyjaśnienie: pierwszy wpis 6 razy 0:30 b / 4:30 m oznacza, że przez 30 sekund biegniemy a 4 minuty i 30 sekund maszerujemy. Powtarzamy to 6 razy. W drugim tygodniu 1 minutę biegniemy a 4 minuty maszerujemy, i tak 6 razy, itd.
Oczywiście zacząć można w dowolnym momencie, w zależności od możliwości. Ja zaczęłam od drugiego tygodnia planu, bo byłam w stanie jakotako przez minutę biec 🙂
Zmotywowana, z planem na kartce, ubrałam się w to co miałam w domu (a miałam niewiele :)), koszulkę i spodenki jakieśtam, ale to mało ważne, i tragiczne buty. Kupiłam je z 5 lat wcześniej, zrobione były z dermy, miały bardzo cienką podeszwę i papierowe wkładki (naprawdę! Wysypałam je z butów po którymś marszobiegu, bo się rozpadły). Dość szybko zaczął mnie boleć kręgosłup (w części lędźwiowej). Jestem pewna że to od butów, bo kiedy kupiłam swoje pierwsze adidasy, ból ustąpił. Biegałam po ścieżkach parkowych, dokładnie trzymając się planu. No i pewnego dnia, tydzień wcześniej niż to było zakładane, Pobiegłam przez duże P, czyli 30 minut bez przerwy! Jaka ja byłam wtedy szczęśliwa 🙂 Akurat byliśmy na wakacjach i tego heroicznego czynu dokonałam w Międzyzdrojach. Wychodziłam sobie rano, kiedy rodzinka jeszcze spała, biegałam trochę po plaży, trochę po miasteczku, kupowałam bułki, wracałam, robiliśmy śniadanie i szliśmy na plaże. Bardzo fajny rozkład dnia 🙂
Łatwo się domyślić że jak raz mi się udało biec, powtarzałam to na każdym kolejnym treningu 🙂 Przez około miesiąc biegałam ciągle po 30 minut. Później zaczęłam dodawać po kilka minut tygodniowo. I tak nadszedł 11 października (pamiętam dokładnie, bo to moje urodziny:)), kiedy biegłam ponad godzinę!
We wrześniu widziałam pierwszy raz ludzi biegnących maraton. Stałam i patrzyłam nie mogąc pojąć o co im chodzi…, a właściwie biega… Maraton nie mieścił mi się wtedy w głowie…, a co dopiero w nogach 🙂
Jednak rok później przebiegłam właśnie ten sam maraton: Maraton Wrocławski, mój pierwszy.
Wniosek nasuwa się sam: nie ma rzeczy niemożliwych (są tylko, jak mawiał mój kolega, mało prawdopodobne)